Woody Allen chyba się już skończył powiedziałam do siebie po wyjściu z seansu Nieracjonalnego mężczyzny. Bo wszystko wydało mi się takie typowe, oklepane i na siłę ograne.
Zawsze podkreślam, że nigdy nie byłam Allenowską fanką. Jednak im jestem starsza tym chętniej sięgam po jego filmy. Jeszcze kilka lat temu poza znajomością klasyków nigdy z własnej woli nie zbliżałam się do produkcji jego autorstwa. Później, z roku na rok zaczęłam się coraz bardziej przekonywać… a może rozumieć?
Nieracjonalny mężczyzna to Abe Lucas (Joaquin Phoenix), wykładowca filozofii w średnim wieku. Wypełniony zniechęceniem, fatalizmem i depresją zdaje sobie sprawę, że widział już dużo. Będąc po przejściach mimo wszystko nie traci swojego uroku i nieustannie przyciąga kobiety. Pierwsza wpycha się w jego ręce (i łóżko) koleżanka z uczelni Rita (Parker Posey) która sama przyznaje, że od dawna fantazjuje o miłosnej przygodzie z Abem. Druga w kolejności jest urocza studentka Jill (Emma Stone), która wpatrzona swoimi dużymi oczami w ulubionego profesora zaczyna spędzać z nim niebezpiecznie coraz więcej czasu.
Na dodatek każda z pań przyznaje sobie zasługę, że to właśnie ona, jako nowa muza genialnego wykładowcy przyczyniła się do wyrwania go z matni depresji. Jak się okazuje, to wcale nie panie spowodowały powrót chęci do życia Lucasa, a motywacja do wykonania planu, jaki narodził się w jego głowie – morderstwa nikczemnego sędziego.
Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam filmy autotematyczne – najlepiej takie które pokazują życie od wewnątrz i odsłaniają nam odrobinę magicznego świata kina…
Moja obsesja (fascynacja to może lepsze słowo) tym światem tak bardzo daje mi się we znaki, że sama od dłuższego czasu zastanawiam się nad własnym – autotematycznym projektem Czyż nie jest to zabawny motyw aby zacząć film od sceny gdzie kilku pokręconych typów okupuje barowy kąt i zastanawia się o czym zrobić film?
Bo wierzcie mi – samo produkcyjne życie może dostarczyć czasem więcej gagów niż wyobraźnia scenarzysty…
Stąd narodził się w mojej głowie pomysł na małą listę:
Woody Allen już przyzwyczaił widzów, że co roku raczy nas swoją nową produkcją. Tego lata po raz kolejny wraca z filmem iście europejskim ponownie wykpiwając związki międzyludzkie, ironizując na temat miłości i tym razem… rozpracowując magiczne sztuczki.
Stanley Crawford (Colin Firth) jest magikiem. Przebierając się za chińczyka Wei Ling Soo odstawia show ze znikającym słoniem i przecinaniem asystentek. Pewnego wieczoru jeden z jego znajomych (również magików) opowiada mu o Sophie Baker (urocza Emma Stone) – dziewczynie medium…
Stanley niczym typowy Allenowski bohater twierdzi, że życie nie ma sensu, a jedyne czemu można ufać to własny rozum. Jest wyniosły, odrobinę arogancki, uwielbia prawić długie monologi i nie brak mu sarkazmu. Od razu zakłada sobie za cel aby rozpracować telepatię Sophie, zdemaskować jej magię, a najlepiej – okrutnie wyśmiać publicznie. Jednak – co było do przewidzenia, zanim jest w stanie udowodnić jej oszustwo to poddaje się jej urokowi i słodkiemu uśmiechowi.
Jeśli podobało się wam O północy w Paryżu to również będziecie się świetnie bawić na Magii w blasku księżyca. Ten film emanuje pozytywną energią, zgrabnym humorem i słonecznymi wakacyjnymi kadrami.
Tym razem Woody Allen prezentuje nam Prowansję, przestronne rezydencje i piękne ogrody. Muszę przyznać, że już dla samej scenografii warto pójść do kina – bo mnie osobiście zachwyciły te klimatyczne wnętrza. Bohaterowie, ubrani w drogie i gustowne stroje spacerują urokliwymi alejkami ogrodów, piją najdroższe alkohole i jedzą najdroższe potrawy.
W Magii w blasku księżyca, o dziwo, brak rozgoryczenia jakim raczył nas Allen wcześniej, chociażby w Blue Jasmine. Woody nie rozlicza tu swoich bohaterów. Owszem wyśmiewa ich, znęca się nad nimi i przedrzeźnia, ale nie pozwala im na rozpacz. Nadal stosuje te same, znane triki – zbyt długa czołówka, podobna muzyka, perfekcyjnie dobrany styl i długie, przegadane sceny. Film emanuje starym stylem.
Tym razem odniosłam również wrażenie, że cała produkcja jest owocem długich wakacji reżysera. Mogę sobie wyobrazić, że tak jak jego bohaterowie – zaszył się w zachwycającej rezydencji i tam tworzył kolejne sceny. Inaczej chyba nie mógłby powstać w jego wykonaniu film tak optymistyczny do szpiku kości…