Wiadomość o premierze nowego sezonu The X Files przyjęłam z ogromnym entuzjazmem. Pamiętam jak będąc z liceum odkryłam ten serial i pochłaniałam kolejne odcinki zdobyte na płytach DVD. Będąc uwięzionym w domu, chorowitym ufoludkiem – przez wiele tygodni miałam jedyną radość w tym okrutnie długim serialu. Przeskakiwałam pomiędzy historiami, śledziłam mitologię i trzymałam kciuki za najsłynniejsze w historii telewizji will they/won’t they.
Dlatego jak przystało na rasowego fanatyka nie mogłam przegapić wielkiego powrotu serialu. Pilnie obejrzałam każdy odcinek, ale jak widać długo nie mogłam zebrać się do napisania na jego temat kilku słów.
To miłe ze strony twórców, że nie zapomnieli o wiernych widzach. W tej sześcioodcinkowej mini serii mieliśmy powrót Palacza, zabawny odcinek z monster of the week czy wątek Williama – syna Muldera i Scully. Chris Carter postarał się aby pamiętać o wszystkim tym co lubią fani i podsunąć im każdy smakowity kąsek. Niestety nie zawsze robił to z gracją, bo tak jak odcinek trzeci (Mulder and Scully Meet the Were-Monster) o człowieku – jaszczurce jeszcze wywołuje nasz uśmiech, to tak nachalne naznaczenie następców pary bohaterów w odcinku piątym (Babylon) już takie fajne nie jest.
Zastanawiam się jednak co z tymi młodszymi widzami – bo przecież nie wszyscy mieli szansę znać stare odcinki (i nie wszyscy mieli szansę je pokochać).
Czy nowi widzowie byli w stanie zrozumieć cokolwiek z 10 sezonu?
Mam wrażenie, że stało się tak między innymi w kwestii wątku Williama. Bohaterowie przez kilka odcinków chodzili wkoło, wzdychali, patrzyli przez okno i cierpieli na myśl o oddanym do adopcji dziecku. Po szumnych zapowiedziach twórców miałam nadzieję, że dostaniemy jakiś powrót czy wyjaśnienie. Jednak rozwikłanie na oczach widzów jednego wielkiego niedopowiedzenia widocznie było zbyt skomplikowane. Zamiast misternie utkać prawdziwe spotkanie dostaliśmy jakiś alternatywny wszechświat i małego Williama, który wraz z tatą bawi się modelami kosmicznych rakiet. W sumie – czyż nie wracamy więc tym samym do punktu pierwszego… – 10 sezon był pisany z myślą o fanach?
Jest to na swój sposób urocze – zobaczyć naszych ukochanych bohaterów te lata później. Zmienili oni fryzury, inne ciuchy stały się modne, a telefony komórkowe wielkości walizek zostały zastąpione iphone’ami (dobra, nie wiem czy to konkretnie były ajfony, ale wiadomo o co chodzi). Jednak miałam jakieś dziwne poczucie, że bohaterowie stracili sporo swojego uroku i impetu jaki mieli w sobie dawniej. Na szczęście chemia, między nimi niezmiennie pozostała, ale mimo wszystko serial nie jest tylko historią o relacji. Kiedy widziałam Muldera czy Scully osobno, miałam wrażenie że oboje wypadają niezbyt korzystnie. To tak jakby siła ich postaci budziła się tylko i wyłącznie w tych momentach kiedy są razem, kiedy mogą sobie partnerować, drażnić się wzajemnie i odbijać w sobie.
Z drugiej strony, świeżość nowych odcinków to również lepsze warunki techniczne, większe budżety i fajniejsze efekty. Przypomnijcie sobie pierwsze sezony i kosmitów w których wierzyliśmy na słowo honoru. Wszystko wyglądało topornie, ale ufaliśmy tym nadprzyrodzonym wydarzeniom i elementom łykając je w całej, nieidealnej okrasie.
Oczywiście, nie ma jeszcze żadnej oficjalnej decyzji, ale nagle nikt nie potwierdza i nie zaprzecza w temacie kolejnego sezonu serialu. Oczywiście, rozumiem to jak najbardziej – kury znoszącej złote jajka się nie zabija, a oglądalność nowego sezonu Z Archiwum X była bardzo satysfakcjonująca (premierę obejrzało ponad 16 milionów widzów). Stąd – chęć dalszego ciągnięcia historii jest ogromnie kusząca. Ale może jednak trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść?
I tutaj zastanawiam się na ile ostatni odcinek był zmieniony po realizacji pierwszego. Czy od początku Chris Carter planował taką, a nie inną końcówkę? Moim osobistym zdaniem nie jest po gentelmańsku kończyć historię półżywym Mulderem i ujęciem statku kosmicznego. Spójrzmy prawdzie w oczy – jest to zakończenie niesprawiedliwe i nieuczciwe (oraz tak zwane zwyczajnie nie). Moja alergia na nieuczciwe zagrania twórców w sposób zaskakujący uaktywniła się i zaglądała mi w oczy. Czuję w kościach, że będą dokrętki.
Bo czuję, że twórcy których traktowałam po partnersku nie wiedzą jak zakończyć całą szopkę. Nie mają pojęcia jak zatrzymać machinę napędzaną od lat. Owszem – chcieli mi coś opowiedzieć, ale zagubili swój wątek przykrywając to dawnym splendorem, chemią głównych bohaterów i ogromną sympatią do dawnych (naszych wspólnych) żartów. Zapomnieli, że konspiracja płynęła w ich żyłach i zapomnieli że była kręgosłupem całej story. Szkoda.
A teraz przyznać się – kto choć raz o nich nie słyszał? Jakoś nie widzę podniesionych rąk. Otóż to – jeśli nie oglądaliście, to oglądał starszy brat (po nocach), przyjaciel albo tata.
No EJ, musieliście przynajmniej słyszeć o tym serialu.
Ja na Z Archiwum X trafiłam dość późno (bardzo późno) bo dopiero po premierze drugiego filmu kinowego I Want To Believe. Stety/niestety moja druga klasa liceum obfitowała w choroby i przymusowe siedzenie w domu / leżenie w szpitalu więc laptop z serialowym zapasem był dla mnie jedyną rozrywką i wybawieniem. Muszę przyznać, że długo żyłam życiem Muldera i Scully. Od tego momentu jeszcze bardziej mnie fascynuje ten efekt jaki wywołują w widzach pewne historie – nie możemy się od nich oderwać i jak ćpuni spędzamy z nimi dnie i noce. Znaczną przesadą byłoby napisanie dlatego studiuję w szkole filmowej, ale coś z tego nęcącego podejścia nadal we mnie jest. Fajnie jest żyć życiem innych…
W każdym razie – nie mogę ukrywać sentymentu do serialu i wraz z dobrą nowiną postanowiłam zrobić swoje prywatne podsumowanie.
Stąd:
(w kolejności dość przypadkowej tak jak przypadkowo działa mój mózg…)
Stacja naukowa na Alasce. Jeden z badaczy po wysłaniu komunikatu Nie jesteśmy tym, kim jesteśmy popełnia samobójstwo. Następny krok – pojawienie się Muldera i Scully.
Jest to jeden z pierwszych odcinków, który potwierdził moją chęć brnięcia w serial. Zamknięcie w tajemniczym i niebezpiecznym miejscu, kompletna niemożność ucieczki, burza śnieżna i bohaterowie których lubimy i którym życzymy jak najlepiej – nie ma lepszego napędzacza zainteresowania widza.
Na deser (oczywiście) – w powietrzu już wisi typowe dla reszty odcinków napięcie między Mulderem i Scully i powoli naprawdę zaczynamy im kibicować.
Nagle twórcy zdecydowali się na paradokumentalną formę odcinka na podstawie serialu Cops. Zadziałało, bo osobiście miałam wrażenie, że wcale nie oglądam The X-Files tylko najprawdziwszą prawdę prosto z amerykańskiej nocnej ulicy. Tym razem obiektem śledztwa zostało niezidentyfikowane stworzenie, grasujące w czasie pełni, które potrafi przyjąć dowolną, najbardziej w danym momencie przerażającą dla ofiary formę. Strach jest tak rzeczywisty, że potrafi zabić.
Polecam jako ciekawostkę i zabawę z widzem.
Odcinki ciężko jest zrozumieć nie znając całego przebiegu story jednak mimo wszystko – warte obejrzenia.
Na dodatek zarówno Scully jak i Mulder grają tutaj ekspertów od spraw miłosnych. Dziwne…