Vinterberga bezsprzecznie kojarzę z ostrą, bezprecedensową i niezwykle trafną obserwacją życia i rodziny. Wcześniej zaproponował nam Festen czy Polowanie i nie owijał w bawełnę, tylko opowiadał wprost nie przejmując się zbyt wiele tym jak będziemy reagowali na obrazy jakie obnaża przed naszymi oczami…
Jeśli myślicie, że Komuna będzie opowieścią utrzymaną w tym samym klimacie, to od razu przygotujcie się na zdecydowanie inne studium dramatu.
Jest 1975 rok. Anna ( Trine Dyrholm ) to aktorka, matka i żona z wieloletnim stażem – kobieta która obecnie potrzebuje nowych bodźców. Trochę chce zmiany, zerwania z nudą życia, przestrzeni i nowości. Kiedy nadarza się okazja kupna ogromnego domu, szczerze namawia męża do inwestycji, a na wieść o tym, że utrzymanie willi jest ponad ich możliwości – z zapałem proponuje załóżmy komunę wprowadzając do swojego życia mały tłum obcych lecz przyjaciół .
Jak możemy się spodziewać – hipisowska komuna Anny i Erika (w roli męża Anny Ulrich Thomsen ) oczywiście dość szybko straci urok. Jednak zanim Vinterberg poprowadzi nas do kryzysu dostaniemy kilka zabawnych scen doboru współlokatorów i miłych pocztówek ze świąt we wspólnocie. Samej komuny w komunie niestety nie będzie zbyt wiele – bo pozostali bohaterowie i ich relacje nie znajdują wiele miejsca na ekranie. Chcemy wierzyć, że mieszkańcy wielkiej willi rzeczywiście razem spędzają całe dnie , ale sam ich wątek szybko zostaje zmarginalizowany przez pojawienie się młodej – niczym z francuskiego filmu nowej fali, pięknej blondynki Emmy ( Helene Reingaard Neumann ). Ta z pozoru niewinna studentka architektury najpierw przychodzi do Ericha skonsultować projekt, a chwilę później zostaje wprowadzona do wspólnego życia ogromnego domu – przez co Komuna zaczyna przemieniać się w opowieść o dramacie i szaleństwie węża zjadającego własny ogon.
Vinterberg tym drobnym zabiegiem delikatnie przemienił opowieść o wspólnocie na cichy dramat kobiety w średnim wieku. Anna, choć na początku tak bardzo łaknęła towarzystwa innych, tak nagle zaczęła zauważać że zaczyna tęsknić za kameralnymi momentami jakie dzieliła z mężem i córką. I chociaż współczuję jej z całego serca to mimo wszystko najbliżej mi do tego co odczuwa Freja
(Martha Sofie Wallstrøm Hansen
) – jej córka. Freja wraz ze swoją burzą rudawych włosów przemyka w większości scen, jednak przeważnie trzyma się na uboczu. W pewnym momencie jednak Vinterberg chce aby jak najszybciej dorosła i stanęła między rodzicami, kochanką i ideą wspólnoty.
Podobnie niemo towarzyszy jej mały Viladis (
Sebastian Grønnegaard Milbrat
). To właśnie oni, choć najmłodsi w całym domu to zdają się wyrażać swoimi spojrzeniami największą miarę dojrzałości. Nie krzyczą, nie machają rękoma i nie
zagłaskują
na śmierć wszystkich problemów. Może dlatego są moimi ulubionymi bohaterami.
Niestety, ilekroć myślę o tym filmie to najpierw stykam się w swojej głowie z rozczarowaniem. Może to kwestia innych oczekiwań, może wcześniejszego odświeżenia dramatu Festen, a może jakiegoś zmęczenia materiału i pyłków w powietrzu – ale Komuna nie zrobiła na mnie wrażenia. I choć intelektualnie doceniam zabiegi Vinterberga i wyważone studium nad losem Anny, ale emocjonalnie – film przeszedł obok mnie.