Do tego seansu podchodziłam bardzo sceptycznie. Bo tytuł, plakat i cała otoczka wokół filmu o miłości wskazywały na silnie słodko – łzawą historyjkę. Na szczęście zostałam mile zaskoczona. Love, Rosie to film, który zdecydowanie można umieścić na tej samej półce co One day. Na dodatek, niespodziewanie – ma szczęśliwe zakończenie…
Rosie Dunne (Lily Collins) i Aleks Stewart (Sam Claflin) właśnie kończą liceum i osiemnasty rok życia. Przyjaźnią się odkąd ledwie odrośli od ziemi, a od tamtego czasu nieustannie i nierozłącznie trwają razem. Snują nawet plany wspólnego wyjazdu na studia do Bostonu, jednak jak wiadomo – czasem żyćko ma lepsze plany.
Love, Rosie to ekranizacja bardzo niefilmowej powieści Cecelii Ahern Na końcu tęczy. Juliette Towhidi (scenariusz) i Christian Ditter (reżyseria) biorąc na warsztat całą historię zaproponowali nam wartki rytm i sporo humoru.
Zapewne nie będziecie umierać ze śmiechu podczas oglądania tego filmu, ale gwarantuję wam, że lekkość i dystans wprawią was w dobry nastrój.
Opowiadanie zaczyna się od środka – krótkim ujęciem z wesela. Nie wiemy jeszcze do końca czyjego, kiedy i gdzie się odbywającego – ale wrócimy do tej sceny za jakiś czas po tym jak prześledzimy dziesięć wcześniejszych lat z życia Rosie, zaczynając od imprezowej nocy z jej osiemnastych urodzin. To tam, Rosie i Alex pocałowali się po raz pierwszy. Tylko problemem stało się to, że Rosie kompletnie nie była tego świadoma. A Alex był pewien że ignorancja Rosie to delikatny sposób na przekazanie mu komunikatu nie.
Love, Rosie to historia o miłości, nieporozumieniach i przeoczeniach. Czasami – o urażonej dumie, złych wyborach i codziennym życiu. Bo bohaterowie tej opowiastki zamiast zalewać się łzami i popadać w depresję robią swoje i żyją tak jak wychodzi. Często kosztem schowania marzeń do kieszeni – ale skoro dostali takie, a nie inne warunki i możliwości – biorą wszystko z otwartymi ramionami. Muszą sobie jakoś radzić, a pomimo przeróżnych życiowych zawodów – niechcianej ciąży, zdrad i nieodwzajemnionych miłości – nie chowają głowy w piasek. Nawet jeśli popełniają błędy, to przełykają wstyd i naprawdę idą dalej. Dokładnie tak jak ludzie z krwi i kości.
Cała opowieść nie byłaby tak realistyczna i przekonywująca gdyby nie bardzo dobry casting – zwyczajna i szczera Collins świetnie uzupełnia się ze swoim towarzyszem Claflinem (którego ostatnio mogliśmy oglądać w tym – moim zdaniem – nieudanym filmie Me before you. To dopiero słaby wyciskacz łez…). Między tą parą nie ma nawet sekundy fałszu – i od początku nie mamy żadnych wątpliwości, że oboje są niczym bliźniacze dusze.
Na dodatek angielskie ulice, zwyczajne i ciepłe wnętrza, ciasne pokoiki i życie które zagląda do nas z każdego kadru to ogromna praca twórców. Dzięki nim dostaliśmy w lekkim i ładnym opakowaniu nasze dziwne, pokręcone, nieprzewidywalne i momentami bardzo pokraczne i żałosne człowieczeństwo.
Takie, pełne złych decyzji. Bardzo dziwne, ale nasze.
Tak samo, jak Ty byłam baaaardzo sceptyczna – na szczęście się nie zawiodłam. Muszę przyznać, że po tym co serwuje nam amerykańskie kino, ciężko znaleźć dobry film o miłości, który nie jest przesłodzony. Mam nadzieję, że więcej takich filmów jak Love, Rosie i właśnie One day powstanie w przyszłości
LubięLubię
Mnie chyba najbardziej bolą łzawe melodramaty. Okej, „żyćko” to też przykre tragedie, ale można do nich podejść bez tzw. „wzdychania i patrzenia za okno”
LubięLiked by 1 osoba
Mnie mdli od lukrowości😀 Ale faktycznie, łzawe melodramaty też są złe. Bardzo złe.😀
LubięLiked by 1 osoba
Widziałam ten film, ale teraz za żadne skarby nie mogę sobie przypomnieć jak historia tej dwójki się zakończyła. Trzeba będzie zobaczyć, a akurat na zbliżający się weekend szukałam jakiś propozycji
LubięLubię
Myślę, że to taki film do którego można wracać kilka razy i zapewne będzie zawsze cieszył
LubięLubię